5/08/2007

Harmonia niebiańska



Tytuł książki Petera Esterhazy’ego „Harmonia caelestis” kieruje skojarzenia ku św. Hildegardzie z Bingen. Ta mniszka, żyjąca na przełomie XI i XII wieku, w jednej osobie łączyła wiele talentów – filozofki, lekarki i kompozytorki. Hildegarda od trzeciego roku życia doświadczała także objawień. Jak pisze Justyna Łukaszewska:

„W swym widzeniu Hildegarda najpierw słyszy, a potem dostrzega harmonię niebiańską. Wśród rozbrzmiewających dźwięków, które wyrażają doskonałość wszelkiego stworzenia, poznanego przez mistyczkę w doczesnym życiu, dają się słyszeć rożne głosy. W niebiańskiej symfonii słychać więc cnoty, wytrwałe w Prawdzie, przywołujące ludzi do powrotu na właściwą drogę. Cnoty zachęcają się wzajemnie do działania dla zbawienia ludzi, zwiedzionych przez Szatana. Wreszcie pokonawszy wszelkie zło i uniżywszy się w skrusze, wybrani ludzie przechodzą do niebieskiej chwały. I w doskonałej harmonii rozbrzmiewa ich wspólny z cnotami głos wielkiej chwały i radości.[1]

Mimo różnicy epok i czasów, myśl Hildegardy i jej koncepcja muzyki mogą [2] opisywać istotę „Harmonii caelestis”. Czytelnik otrzymuje mistrzowsko skomponowaną literacką symfonię dziejów rodu Esterhazy, Węgier i Europy Środkowej. W pierwszej części składają się na nią „zdania numerowane”, z których każde jest osobną przypowieścią lub anegdotą z różnych momentów historii. Peter Esterhazy swoim piórem wywołuje tłumy bezimiennych przodków, osób obcych a czasem fikcyjnych. Ich przygody oraz różne zdarzenia zdają się tworzyć wielogłos, na wzór tego, o którym marzyła św. Hildegarda. Część druga „Harmonii…”, o bardziej klasycznej narracji, w podtytule ma „wyznania rodziny Esterhazych”.
Wydaje się, jakby autor w ten sposób sugerował, że wyłącznie historia najbliższa nam, w formie wspomnień i wyznań, może zostać przekazana w sposób relatywnie mało zniekształcony. To, co dalsze, siłą rzeczy jest wyłącznie zbiorem zdarzeń, połączonych ze sobą na mocy skutku i przyczyny, ale których sens dopiero budujemy w procesie analizy. Esterhazy nieufnie podchodzi do takich zabiegów, pisze:

„Niewielu jest ludzi, którzy umieliby zajmować się przeszłością niedawno minioną. Albo teraźniejszość trzyma nas przemocą przy sobie, albo gubimy się w przeszłości i pragniemy to, co bezpowrotnie stracone, ile tylko w naszej mocy, znów przywoływać i ożywiać. Nawet w możnych, bogatych rodzinach, które wiele zawdzięczają swym przodkom, zdarza się, że częściej wspomina się dziada niż ojca.”[3]

Forma, w jakiej utrzymana jest książka – skoki w czasie, eksperymenty językowe (ocierające się nawet o da-da) oraz figura ojca w rozmaitych odmianach – może więc być dowodem albo porażki Esterhazy’ego, który po latach badań doszedł do wniosku, że historia tak znacznego rodu nie daje się po prostu opowiedzieć. Albo też wyrazem pewnej koncepcji historii, bliskiej zapewne Deleuze’mu czy Foucalt, że każda próba streszczenia, relacjonowania dziejów byłaby de facto ich kreacją. Tak więc nikt nie zna sensu historii, ale każdy może go kreować i zdanie otwierające książkę: Diabelnie trudno jest kłamać, kiedy nie zna się prawdy, staje się deklaracją człowieka, który prawdy nie poznał, mimo lat studiów.

Wyjątkowym zabiegiem literackim jest to, jak Esterhazy korzysta ze słów „ojciec” i „ojczulek”. Zastępują one imiona prawie wszystkim postaciom z ksiązki, w tym także i obcym. Możemy je czytać zarówno jako wyraz poczucia związku nawet z dalekimi przodkami, ale także jako deklarację niezależności, odcięcia. Odcięcia, które każdy syn w pewnym momencie podejmuje, gdy słowem „ojciec” podkreśla własną niezależność i odrębność. „Ojciec”, „ojczulkowie”, „fater”, „faterkowie” – te wszystkie słowa, zyskując w kolejnych scenach i kontekstach nowe znaczenia, pokazują mnogość emocji, niezbędnych do nawet wyrywkowego rozumienia historii.
Ojcowie gwałcący, bawiący się, pijący, kradnący, rozmawiający z królami, władcami, hrabinami, kokotami. Ojczulkowie wojujący, jadący wozem drabiniastym, knujący zdrady i powstania narodowe, rozmawiający z Haendlem [4] lub z Goethem. Oni wszyscy, jednocześnie rozpatrywani, muszą być powodem do dumy, i wstydu, do rozbawienia i żałoby, ulgi i cierpienia zarazem.

Zdanie, którym Esterhazy otwiera książkę jest także ostrzeżeniem, że książka ta na własne tylko ryzyko może być czytana jako zapis rzeczywistości czy komentarz do faktycznych zdarzeń. Faktycznie, niekiedy partie tekstu są tak hermetyczne, że wyłącznie autor wie co chciał powiedzieć, a czytelnicy sami będą musieli budować znaczenie. Jednak z tej lawiny obrazów i sytuacji czasem wyziera realna i niezmyślona potrzeba pisarza do tego, aby zająć choćby niewyraźne stanowisko wobec spuścizny przodków. Potrzeba, z którą zmaga się świadom ograniczeń wszelkiego rodzaju:

„O moim ojczulku trzeba milczeć: mówić o nim dobrze prawie zawsze jest pochlebstwem; natomiast mówić o nim źle rzeczą niebezpieczną, jeśli żyje i tchórzliwą, jeśli już zmarł (mój ojczulek).”[5]

Ten tekst ma wprost wyjątkową moc inspirowania czytelnika. Detalem, emocją czy urzekającym opisem lub pysznie odtworzoną osobą (załóżmy, że prawdziwą). Na wiele sposobów możemy rozumieć wypowiedź surowej pruskiej guwernantki, która mając o Węgrach jak najgorszą opinię, uważała że „omijając cywilizację wpadają wprost w dekadencję”. Ja w duchu śmiałem się, odnosząc to do Polski i Polaków. W nabożny podziw wprawiła mnie mądrość i bezceremonialność anonimowej prababki, która wnukom nakazywała jeść mięso zawsze z chlebem, bo inaczej „będą śmierdziały jak lisy”. Wracałem parę razy do fragmentów o powieszonym przodku, który czekając na egzekucję - „wykuwał męską odwagę z kruszca rodzinnych legend”.

Ojciec pisarza, jak okazało się parę lat temu, był długoletnim konfidentem węgierskiej bezpieki. Esterhazy przeczytał jego akta i znalazło to swój wyraz w kolejnej książce, pod tytułem „Wydanie poprawione”. Jej treść zapowiadać może ostatnie zdanie „Harmonii caelestis” i scena, gdy ojciec siada do maszyny do pisania:

„[…]stuka bez przerwy, jak pistolet maszynowy, wali w nią, bije i wychodzą, wychodzą z niej słowa, spadają na biały papier, jedno po drugim, słowa, z którymi on nie ma nic, ale to nic wspólnego, nigdy nie miał i mieć nie będzie.”

Książki tej nie da się przeczytać w całości za jednym zamachem. Całe szczęście, że wracać do niej można w dowolnym momencie narracji, powoli zaszczepiając w sobie kolejne sceny i odkładając ją potem w stanie ducha zbliżającym się ku harmonii doskonałej.



[1] Justyna Łukaszewska „Ordo uirtutum Hildegardy z Bingen.” – streszczenie referatu wygłoszonego w Warszawie 27 października 2003, zamieszczone na portalu www.mediewistyka.net
[2] W rozmowie dla TVP Kultura zapytałem pisarza, czy tytuł powieści powziął z twórczości Hildegardy z Bingen. Zaprzeczył.
[3] P.Esterhazy „Harmonia caelestis” – słowo wstępu, Czytelnik, Warszawa 2007
[4] który przecież był nadwornym kompozytorem rodu Esterhazy.
[5] P. Esterhazy „Harmonia caelestis” – str. 50.


LINKI:
- The Life and Works of Hildegard von Bingen (1098-1179)
- Artykuł o św. Hildegardzie i jej filozofii
- Strona o rodzie Esterhazych – w języku niemieckim.

Brak komentarzy: