5/10/2007

Pił ze Słonimskim a biegał z Kusocińskim


„Magnetyzer” to najnowsza książka Konrada Tomasza Lewandowskiego[1]. Od zawsze byłem miłośnikiem twórczości tego pisarza a zaczęło się od kultowego dla wielu opowiadania „Noteka 2015”, które pojawiło się w „Nowej Fantastyce” gdzieś w połowie lat 90-ych. Lewandowski urzekł wtedy czytelników kozacką fantazją, wartką narracją i dowcipem, które uwiarygodniały możliwość wygrania przez Polskę wojny z… USA! Hitem tego opowiadania był pomysł wypreparowywania układów nerwowych z pająków krzyżaków, a następnie umieszczania ich zamiast komputerów w samobieżnych minach przeciwczołgowych.
Czy wyczuwają Państwo w tym tekście zbliżające się słowo „ale”? Nie? Nie szkodzi. Jeszcze wiele ciepłych słów pod adresem pana Lewandowskiego zanim padnie to straszne słowo. Cierpliwości!
Potem przeczytałem „Ksina” i też mnie ujął. Lewandowski w mistrzowski sposób zabawił się konwencją kiczu i zaproponował rozbrajającą książeczkę, w której – jak dobrym amerykańskim filmie klasy C – było mnóstwo erotyki oraz krwi.

„Magnetyzer” łączy dwa gatunki literatury. To z jednej strony fantastyka, z drugiej kryminał. Wydawca, na okładce w tzw. blurbie oznajmia także, że książka ta nawiązuje do tradycji kryminału „miejskiego” i pisarstwa Tyrmanda („Zły) oraz Marka Krajewskiego (trylogia wrocławska). Może to budzić pewne oczekiwania, których moim zdaniem „Magnetyzer” nie spełnia.
Konrad Lewandowski zdolnym pisarzem jest… Ale…

Po pierwsze, jego książka jest kryminałem tylko w bardzo ogólnym znaczeniu tego słowa.
Jest to opowieść policyjna czyli śledzimy postęp śledztwa – i niestety jest ono proste jak drut. Pan policjant łapie trop, przesłuchuje świadków, idzie na miejsce a chwilę potem dochodzi do konfrontacji. Jeśli więc przyjąć, że kryminał to opowieść z zagadką, to w tym przypadku czytelnikowi niestety oszczędzono frajdy wspólnego interpretowania dowodów wraz z detektywem, oraz powolnego odkrywania smacznej prawdy. Oszczędzono nam niestety również wielu zwrotów akcji, bo jest ich słownie: jeden.
Po drugie, Lewandowski naprawdę ma znakomite pióro do dialogów lecz z jakiegoś powodu dzieli się tym talentem raczej niechętnie. Rozmowa rabina z komisarzem [2] jest pierwszej klasy i chciałoby się więcej. A tu bida.
Po trzecie, zapewne pisarz wykonał niezła robotę dokumentując życie oraz wygląd przedwojennej Warszawy niemniej mnie udało mu się do tego przekonać dopiero gdzieś w połowie książki. Wcześniej częstowani jesteśmy raczej banalnymi opisami placu Napoleona, czyli jednego z najlepiej obfotografowanych miejsc Warszawy przedwojennej oraz powstańczej, oraz niespecjalnie hojnymi detalami z centrum stolicy.[3]
Po czwarte, z jakiegoś trudnego do wyobrażenia powodu, główny bohater Jerzy Drwęcki na swojej drodze spotyka prawie wszystkich sławnych Polaków mieszkających w przedwojennej Warszawie. Chadza na obiadki z Franciszkiem Fiszerem, kawkę pije ze Słonimskim czy Tuwimem, „dżoginguje” rano z Kusocińskim, spotyka samego Piłsudskiego oraz apb. Kakowskiego, koleguje się generałem Wieniawą-Długoszowskim. Zabrakło tylko Hitlera incognito oraz kolekcji gwiazd filmu czy muzyki. Absolutny brak wiarygodności tych spotkań sprawia, że całość zaczynamy traktować jako wprawkę pisarską dziwnego rodzaju i tylko eksplozja dowcipu ratowałaby klimat. Niestety, tego brak. To nie jest groteska ani żart z konwencji, to jest po prostu niewiarygodny kryminał.

Zabrakło mi także pełnego wykorzystania figury „medium”, która jest niezwykle nośna. Główny przeciwnik komisarza jest bezbarwny, słabo zarysowany i kiepsko wytłumaczony. Nie ma ani charyzmy przedwojennego medium Ossowieckiego, ani sprytu hrabiego Cagliostro. Po prostu pojawia się i ginie parę kartek dalej. Oczywiście zbrodniarz może być anonimowy i jego ujawnienie faktycznie może nastąpić na końcu (bo tak się dzieje w większości kryminałów), jednak w takiej sytuacji jego zbrodnie powinny mówić o nim, budować portret – tym straszniejszy, że będący dziełem wyobraźni. Tu tak się nie stało i nie mogło, z racji tej dziwnej atmosfery zabawy w tłumie znanych osób.

Jako kryminał więc „Magnetyzer” jest słaby. Jako eksperyment literacki też. Jako przewodnik po przedwojennej Warszawie trochę lepiej – choć „bedeker” Krajewskiego jest niedościgłym wzorem. Jako nowoczesna mieszanka akcji, humoru i elementów kryminalnych rzecz też nie wypada najlepiej, bo w takich przypadkach grunt to mocno narysowane postacie (patrz cykl filmów „Zabójcza broń”).
Ponieważ zaś cenię sobie pisarstwo Lewandowskiego mam nadzieję, że się nie zniechęci i następny kryminał napisze znakomity. Bo z pewnością talentu mu starcza.

[1]Konrad T. Lewandowski „Magnetyzer”, wyd. Dolnośląskie, Wrocław 2007
[2]Ibidem, str.166
[3]Absolutnie wciągający opis starej Warszawy oraz jej obyczajów daje Andrzej Pilipiuk w „Operacji Dzień Wskrzeszenia”, wyd. Fabryka Słów, Lublin 200

Brak komentarzy: